1 maja w szpitalu w Berkeley, kilka minut po 21ej przyszła na świat nasza druga córeczka Maja. Urodziła się cztery dni po wyznaczonym terminie, co było dla mnie zaskoczeniem, ponieważ spodziewałam się dużo wcześniejszego rozwiązania.
Poród odbył się ekspresowo. Dużo szybciej niż sobie wyobrażałam. W tygodniu przed narodzinami Mai byłam dwa razy na tzw triage, czyli izbie przyjęć, bo już mi się wydawało, że coś się zaczyna. Dwa razy jednak odesłano nas do domu. Za trzecim razem było jasne, że to już na pewno jest to! Mocniejsze skurcze dopadły mnie w końcu po zjedzeniu pikantnej pizzy w domu, kiedy na szczęście Róża już spała w łóżku.
W drodze do szpitala, Dean musiał raz nawet przejechać (bardzo ostrożnie) na czerwonym światle, żeby jak najszybciej dojechać na miejsce. Ponieważ po dwóch spalonych próbach obawiałam się, że po raz kolejny nie zostanę przyjęta, Dean wymyślił, że poczekamy na parkingu przed szpitalem i zobaczymy jeszcze raz jak regularne i mocne są skurcze. Kiedy dojechaliśmy jednak w sumie nie miałam żadnych wątpliwości i jakoś doczołgałam się do środka.
W triage po kilkunastu minutach usłyszałam od pielęgniarek congratulations, you are going to have a baby! Udało mi się wyrazić zgodę na znieczulenie. Następnie na wózku odwieziono mnie do pokoju, w którym miałam już rodzić. W drodze położna zapytała się mnie dyskretnie, czy jestem może ofiarą przemocy domowej! Oczywiście musiała to pytanie zadawać każdej rodzącej pacjentce, chyba aż tak tragicznie nie wyglądałam:)
W pokoju na szczęście dostałam trochę leków przeciwbólowych. Personel pomagał mi z oddychaniem podczas skurczów, a kiedy anestezjlolodzy już byli pod drzwiami pokoju, Maja postanowiła już bardzo szybko pokazać się na świecie i w 90 minut po przyjęciu do szpitala mogliśmy już patrzeć na jej słodką buzię i bardzo ciemne włoski. Ważyła 4 kg, o pół kilograma więcej niż noworodek Róża! Ani Maja, ani ja nie byłyśmy bardzo zmęczone porodem. Wszyscy na około chwalili mnie: You did so good!:)
W nagrodę dostałam jeszcze turkey sandwich, napój i trochę owoców.
Później przewieziono mnie, opatuloną w ciepły kocyk, i Maję na wózku do pokoju postpartum. Uśmiech i duma nie schodziły mi z twarzy. Pokój nie był tak nowoczesny, jak w San Francisco, było też więcej hałasu na korytarzu (akurat w telewizji trwał mecz koszykówki miejscowych ulubieńców, Golden State Warriors).
Tak czy inaczej, pierwsza doba z Mają w szpitalu była właściwie jak relaksujący pobyt w hotelu. Ponieważ nie miałam znieczulenia, szybciej doszłam do siebie. Mogłam też przez cały dzień bez wyrzutów sumienia w łóżku. W nocy po porodzie poprosiłam pielęgniarki o pepsi, a Dean donosił mi snickersy:) To się nazywa rodzić po ludzku!
Maja była cały czas bardzo grzeczna, prawie w ogóle nie płakała i dużo spała. I na szczęście wciąż tak jest:) Szpital Alta Bates w Berkeley oceniam bardzo dobrze, nawet posiłki były w porządku (z wyjątkiem owsianki, kawy na śniadanie), ale przede wszystkim personel był profesjonalny i inaczej niż w San Francisco dał mi bardziej odpocząć, nie wypytując, co chwila nas o rodzinną historię chorób. Za poród w szpitalu w Berkeley, musieliśmy zapłacić około 6 tysięcy dolarów, mniej więcej tyle samo co za poród w San Francisco. Resztę opłaciło nasze ubezpieczenie.
Po powrocie do w domu, tym razem nie odwiedziła mnie nawet ani razu lekarka. Zadzwoniono tylko ze szpitala czy wszystko jest w porządku oraz jak idzie mi karmienie. Moja ginekolog napisała do mnie, że skoro dobrze się czuję, to wizyta domowa nie jest potrzebna. Mam za to pojawić się po sześciu tygodniach na wizytę kontrolną.
Maja była jednak juz dwa razy przebadana u pediatry. Na szczęście jest zdrowa jak rybka.
A jak to jest mieć dwójkę dzieci z niewielką różnica wieku? Tak jak napisała do mnie koleżanka z Warszawy: zarazem najlepiej i najgorzej:) Ale napiszę jeszcze, może trochę w stylu amerykańskim: Róża to taki tort urodzinowy każdego dnia, a Maja to do niego najlepsza na świecie wisienka. Róża na pewno potrzebuje jeszcze więcej czasu, żeby oswoić się z nową domową sytuacją. Czasem daje Mai całuski, trzyma ją za rączkę, robi gili-gili, ale czasem widać, że jest zazdrosna i domaga się większej atencji. Jak sobie poradzimy bez mojej Mamy, to się okaże niebawem!
Całe szczęście wciąż jest z nami ukochana Babi, która na marginesie została już typową Berkeley Grandma. Chodzi z Różą na place zabaw, czytanki, na mszę do Dominikanów. Bez problemu jeździ samochodem po amerykańskich ulicach. Piecze owsiane ciasteczka, gotuje polskie zupki, słowem pomaga we wszystkim.
W niedzielę 14 maja obchodziliśmy Dzień Matki. Tak się złożyło, że w tym samym dniu Róża skończyła dwa lata. Z tej okazji wybraliśmy się po raz pierwszy wszyscy razem na lody. Jak na pierwsze wyjście, wszystko udało się bardzo dobrze. Dodaję kilka zdjęć z porodówki i naszego wyjątkowego wyjścia.
xxx