Dzisiaj, na szybko, chciałam się podzielić moją cegiełką do polskiego czarnego protestu.
Dawno, dawno temu, kiedy byłam w ciąży z Mają, okazało się, że istnieje prawdopodobieństwo, że coś jest nie tak. Mój wiek, moje hormony – razem dały mieszkankę do zwiększonego ryzyka wystąpienia syndromu Downa.
Poszłam na regularne badania do przychodni. To były tym razem badania bardziej zaawansowane, przesiewowe. Nagle, po miłej rozmowie, zrobiło się cicho. Poproszono mnie o ubranie i przejście do innego pokoju. Byłam wtedy sama, bo Dean został z Różą.
W pokoju czekała już na mnie starsza Pan z długimi siwymi włosami, przypominała mi hipiskę na emeryturze. Zaczęła szybko opowiadać spokojnym głosem o różnych opcjach, w tym przerwaniu mojej ciąży. Nie muszę dodawać w jakim byłam szoku, ale jakoś spokojnie doszłam do, odległego o jakieś 100 metrów, kolejnego punktu badań.
Tam pobrano ode mnie krew. Na kolejne wyniki miałam czekać przez mniej więcej tydzień. To był ciężki tydzień, też ze względu na moje dolegliwości pierwszego trymestru ciąży. Szukanie w googlach, czekanie na telefon, czy wszystko jest na pewno ok.
Tutaj zabiegi przerwania ciąży nie są w ogóle czymś piętnowanym. Co więcej nastoletnie dziewczyny nie muszą informować o zabiegu swoim rodzicom.
Niestety, trudno porównywać prawa kobiet w Kalifornii do praw kobiet w Polsce. W Kalifornii przerwanie ciąży jest legalne, a koszta są pokrywane przez ubezpieczalnie, o co niedawno kłócił się Trump, Dostęp do antykoncepcji jest również czymś zupełnie naturalnym.
Po tygodniu otrzymałam telefon z San Francisco, że wszystko jest ok. Nie wiem do końca co zrobiłabym, gdyby było inaczej. W tym zamieszaniu, stresie jednak nie musiałam w ogóle się martwić, że ktoś np. z lekarzy, moich bliskich mógłby mnie oceniać. I takiej przyszłości życzę dla swoich córek.
Tymczasem wciąż siedzimy w domu i czekamy z nadzieją na konkretne propozycje wychodzenia z shelter in place. 1 i 14 maja będziemy świętować urodziny Mai i Róży.