Wow! To już koniec lata! Letnie miesiące upłynęły nam bardzo pracowicie. Róża z Deanem wybrali sie do Oregonu na zaćmienie słońca (sun plays peek-a- boo), roboty w domu (mamy nowy płot w ogródku), codzienne obowiązki.
I przede wszystkim Róża zaczęła chodzić do przedszkola, z którego jestesmy wszyscy bardzo zadowoleni. W USA przedszkole to preschool, kindergarten to już wstęp do szkoły podstawowej (taka zerówka).
Jeszcze w czerwcu znalazłam w końcu wspaniałe miejsce, bardzo blisko od naszego domu. Spokojna i serdeczna właścicielka od razu chciała ułatwić mi życie. Później okazało, że do jej dawnego przedszkola chodziła również córka naszej lekarki pediatry. Pomieszczenie, w którym Róża spędza teraz większość czasu jest przyjazne, czyste i uporządkowane. Zachęca do samodzielnej zabawy, ale też jest miejsce do wspólnych zajęć plastycznych i posiłków. Sa ma chciałam tam zostać. Pewnie dlatego przedszkole ma licencję Montessori.
Myślałam, że zaczniemy z przedszkolem dopiero w przyszłym roku, ale Róża była już gotowa na inny rodzaj zabawy i obowiązków (clean clean up, ready to go!). Zresztą w USA żłobki, nianie, przedszkola to dla dzieci chleb powrzedni od najmłodszych miesięcy. Róża skończyła poprzedni rok szkolny w lipcu, na próbę. Od razy czuła się tam jak ryba w wodzie.
Nie ukrywam, że kilka godzin rano tylko z Mają pozwala mi złapać oddech, w mniejszym pośpiechu, ogarnąć codzienne sprawy, wypić kawę. A Maja może trochę poczuć się jak jedynaczka.
Od sierpnia Róża chodzi do przedszkola cztery razy dziennie, na połówkę dnia.
Ma sympatycznych rowieśników, troskliwych opiekunów i mnóstwo zajęć. Są dwie grupy- dla młodszych Los Ositos (małe misie) i dla starszych dzieci Learning Center. W młodszej grupie jest około dziesięcioro dzieci i, co najmniej dwie nauczycielki. Nauczycielki mówią po hiszpańsku, ale obowiązującym językiem jest angielski.
W ciągu dnia młodsze dzieci bawią sie ze starszymi na playgroundzie. Raz w tygodniu wszystkie przedszkolaki uczestniczą w zajęciach muzycznych.
Już widzimy pozytywne konsekwencje: Róża zaczęła więcej mówić, i to również po polsku. Zależało mi, żeby ćwiczyła swoją koncentrację. Od naczycielek słyszymy, że bez problemu uczestniczy we wszystkich zajęciach.Układanki układa tak długo, dopóki je wszystkie skończy. Świetnie bawi się z innymi dzieci, pomaga nauczycielkom; po prostu, jak słyszymy od nauczycielek: she had another busy and happy day!
Z Mają zawsze pojawiamy sie po dwunastej. Pakujemy Rożkę do wózka, wymieniamy kilka słów z nauczycielkami, odbieramy raport treningu czystości (potty report) Róźki. Tutaj też obserwacja dzieci bardzo pomogła w dokończeniu procesu i właściwie pieluszki, przynajmniej jednej z dziewczyn, mamy właściwie z głowy.
W drodze powrotnej sprawdzamy czy lunchbox, przygotowywany przez Deana, został opróźniony. Szybko wracamy do domu, żeby zdążyć z synchronizacją drzemek obu dziewczyn.
Cena jest adekwatna do jakości opieki. Z tego co słyszałam, to moglibyśmy znaleźć miejsce za podobną cenę, ale w wymiarze full-time. Jednak bliska lokalizacja przedszkola jest dla nas teraz bardzo ważna (Dean odprowadza Różę przed pracą), a nasze wesołe popołudnia w trójkę, wydaje mi się, sprawiają dziewczynom przyjemność.
Jedynym minusem przedszkola są wirusy. Nie jestem na 100 procent przekonana czy akurat winne były inne dzieci, ale w ciągu ostatnich dwóch miesięcy Róża była już dwa razy bardziej chora. Udało sie bez antybiotykow, ale nie bez nerwów. Takie kilkudniowki Róży bardzo wybijają nas z rytmu. Noce sa jeszcze bardziej niewyspane, a dnie wydłużają sie bez końca. Teraz jest juz dużo lepiej.
Tymczasem pakujemy walizki i we wrześniu ruszamy na miesiąc do Polski.
Różę zapisałam na zajęcia dla dwulatków centrum Krakowa. Oby tylko nie było problemów z jet-lagiem i później z powrotem do amerykańskiego przedszkola.
Dzięki za zaglądanie na mój blog. Planuje różne wpisy, ale teraz przeczytanie książki przez 30 min to luksus. Stay tuned! Do następnego!